Majowe rekordy
Powoli kończy się maj, pełen zieleni, słoneczka i przyjęć. Ostatnio patrząc na dzieci w białych szatkach, wspominałem własną pierwszą komunię. Nie wiem, czy Państwo pamiętają, co dostali z tej okazji i jak wyglądało Wasze rodzinne spotkanie. Ja dostałem zegarek. Był piękny, srebrny z datownikiem.
Nazywał się Paljot, a na dole miał dumny napis Made in USSR. Do tego trochę słodyczy, klaser na znaczki z serią „Zwierzęta Polski” i trylogię Sienkiewicza. Pamiętam, że był to na tle kolegów z klasy raczej „bogaty” zastrzyk prezentów. Zaś na obiad po komunii przybyło do naszego domu kilka osób. Był rosół z prawdziwej kury, schabowe i tort mojej mamy. Najlepszy ze wszystkich tortów na świecie. Ciemny piernik przekładany konfiturą z agrestu, z kremem i zasmażanymi płatkami owsianymi na wierzchu. Tak wiem, to było ponad trzydzieści lat temu. Inne czasy i inne komunie. Ale mimo wszystko sakrament przecież nadal ten sam. Tylko oprawa prawdziwie sułtańska. Dziś na komunię przychodzi nieraz prawie setka gości, wynajmuje się restauracje lub domy weselne. Na pierwszej wywiadówce w roku szkolnym wszyscy rodzice pytają zaś tylko o datę przyjęcia, żeby zająć owe sale. Prezenty pakuje się do bagażników kilu samochodów. Nie bardzo widzę, gdzie tu jest jeszcze miejsce na Pana Boga. Czyżby znów został, jak kiedyś w Jerozolimie, wypchnięty ze świątyni przez kupców i handlarzy? Powie ktoś, takie czasy. Myślę jednak, że chyba troszkę przesadzamy z tym zadęciem, i nawet słynne 500+ można wydać lepiej (dla dzieci rzecz jasna) niż na bizantyjskie biesiady. Ale to tylko moja opinia.