„Botoks”. Czyli po co to Wam?
Po tym tekście liczba osób mnie nienawidzących wzrośnie z 6 do 10 milionów, ale co tam.
Będzie bowiem o filmie Patryka Vegi „Botoks”. 700 000 widzów w weekend otwarcia to prawdziwy nokaut dla pozostałych obrazów, jakie w tej chwili są pokazywane w naszych kinach. Ja nie byłem i jednak nie planuję, bo nie chcę wspierać takich rzeczy. Ale ludzie walą tłumnie, zaś krytycy równie zgodnie miażdżą ten film w swoich recenzjach. I gdyby zrobiło to kilku nadwornych marudów prasowych, wcale bym nie zareagował. Ale teksty pełne rozpaczy wylewają się z każdej strony. Zarówno od krytyków filmowych, jak i innych ludzi zajmujących się kulturą, w tym wielu osób, które szanuję i cenię.
Nie pomyliłem się – to teksty pełne rozpaczy i smutku, że film na poziomie disco polo staje się w kilka chwil największym hitem w Polsce. Miałem pecha zobaczyć jeden z ostatnich filmów Vegi – „Pitbull. Nowe porządki”. Zrealizowany sprawnie, ale scenariuszowo pozostający jedynie zbiorem gagów bez składu i ładu. Takim memowiskiem na ekranie.
Z recenzji „Botoksu” wynika, że jest tam jeszcze gorzej. Jak pisałem – nie widziałem i nie zobaczę. Ludzie, którym ufam, mówią, że jest źle.
Mnie bardziej interesuje to, dlaczego Polacy chcą oglądać złe filmy? Więcej, dlaczego je lubią? Dlaczego Moi Drodzy? Czy winien jest pokawałkowany, migawkowy świat internetu, gdzie video trwające pond 60 sekund jest już za długie? Czy to zapowiedź nowej fali, nowego kształtu kina, gdzie nie będzie chodziło o sensowną treść, tylko „żeby był fun i beka”? Czy zwycięży nurt filmów, które by odnieść sukces, są mocno „obstrzykane” botoksem? Po co to Wam? Po co to nam?