Nasi rycerze bez przyłbic...
Moi synowie już ciut wyrośli i chodzą do liceum oraz gimnazjum, ale niedawno odwiedzali ich w szkołach i przedszkolach strażnicy miejscy. Pogadanki zawsze były o bezpiecznej drodze do szkoły, przechodzeniu po pasach, odblaskowych światełkach i jeździe rowerem.
Strażnicy zawsze nakazywali dzieciakom jazdę w kaskach. Bo to i bezpiecznie, i fajnie. Zapewne wielu chirurgów, ortopedów i neurologów, do których trafiają dzieciaki po upadkach rowerowych bez kasku, mogło tylko przyklaskiwać takim wskazówkom. Sam, dzięki ścieżce rowerowej do Unisławia, dużo jeżdżę rowerem, zawsze w kasku i muszę przyznać, że 90% mijanych rowerzystów także głowy chroni. Niestety, nie wszędzie. W ubiegłym tygodniu dwukrotnie mijały mnie patrole rowerowe naszej straży miejskiej. Oba blisko szkół, i oba bez kasków... Ponoć najlepszą nauką jest dawanie przykładu. Nie mam pojęcia, dlaczego ci sami szkolący dzieciaki ludzie w swojej pracy zachowują się zupełnie inaczej. Czy to kwestia rozbuchanego ego, w myśl zasady, ja tu rządzę, więc mnie wszystko wolno? Czy może oszczędność? Być może, straż miejska, bez fotoradaru jest tak niedochodowa, że na kaski rowerowe (pewnie około 40-60 zł za sztukę) już brakuje? A może to cięcie kosztów, aby dało się jakoś zakupić paralizatory? Bo nie wiem, czy Państwo wiecie, ale nasi dzielni strażnicy (chyba zafascynowani działaniem policji we Wrocławiu, która takim sprzętem przeniosła na tamten świat młodego chłopaka) także zapragnęli paralizatorów. To już problem miejskiego skarbnika, który na nie musi znaleźć pieniądze (oczywiście w naszych portfelach, bo innych pieniędzy miasto nie ma, tylko nasze). A kosztuje to ładnych parę tysięcy złotych za sztukę. Ale wracając do kasków. Bezpieczeństwo i zdrowie strażników to ich sprawa i ich decyzje, są dorośli i mają swoich szefów, komendanta, prezydenta. Wkurza mnie tylko ich hipokryzja. W szkołach i przedszkolach każą dzieciom kaski zakładać, ale sami jeżdżą w czapkach. Ot, tacy zakłamani jeźdźcy bez głowy...