Ambasador Bluesa
Niedawno organizowałem polską trasę koncertową projektu Mark Olbrich Blues Eternity & Toruń Friends. Festiwal, koncerty klubowe, spotkania z młodzieżą, obsługa medialna...
ciekawe doświadczenie, będące rozwinięciem tego, czym zajmuję się na co dzień. Inspirujące, bo realizowane z interesującymi ludźmi. To jedna strona medalu. Druga to kilka wieczorów spędzonych na rozmowach. Tematy różne, bo sytuacja wokół nas jest dynamiczna. Nie da się przejść obojętnie obok rozgrywających się wydarzeń. Dominowały jednak wątki muzyczne. Bohaterem jednej z rozmów stał się Earl Thomas Bridgeman. Genialny wokalista. W zeszłym roku organizowałem jego koncert w Hard Rock Pubie Pamela. Bardzo udany występ poprzedziły warsztaty wokalne z jego udziałem. Earl wywarł na mnie silne wrażenie. Jest perfekcjonistą. Z radością przyjąłem więc propozycję jego tegorocznego koncertu. Gdy o tym powiedziałem, Eddie Angel, będący przez 6 lat gitarzystą Earla, opowiedział, skąd się ta perfekcja bierze. Mówił o godzinach spędzonych na codziennym treningu wokalnym, niezależnie od tego, gdzie i w jakich warunkach wokalista przebywa. Zaznaczył, że ćwiczenia nie ograniczają się do śpiewu, lecz obejmują również praktycznie wszystko, co się na scenie dzieje: każdy wyraz twarzy, każdą sekwencje mówioną czy graną. Ważne jest również to, że tak wysokie wymagania, jakie Earl ma wobec siebie, stawia również współpracujących z nim muzykom. Jest profesjonalistą, co w połączeniu z ogromnymi emocjami, które towarzyszą jego występom, daje niesamowite efekty. Eddie opowiadał o euforii towarzyszącej ich koncertom. Czasami emocje były tak wielkie, że publiczność płakała. Opowiadał o przygodach, które spotykały ich w trakcie przemierzania Kalifornii, np. o sytuacji na autostradzie 101, gdy wyciągali krzyczących ludzi z pikapa tuż po tym, jak ten samochód dachował. Po kilku godzinach zagrali udany koncert w San Francisco. Opowiadał o występach w kultowych klubach, ale i tych granych dla osadzonych w więzieniach Szwajcarii i stanu Tennessee. W tych ostatnich początkowo skazańcy próbowali ich przestraszyć, by po krótkim czasie zarazić się energią artystów i śpiewać razem z nimi. Wiadomo już więc, czemu Earl Thomas jest zwany Ambasadorem Bluesa. Pamiętam, że Mark Olbrich trafnie spuentował opowieści Eddiego. Porównując pasje Erla Thomasa do tego, jak to robił James Brown, stwierdził, że Ambasador Bluesa swoich dwóch nominacji do nagrody Grammy za darmo nie dostał. Wszyscy możemy się o tym przekonać w poniedziałek, 10 października, podczas koncertu artysty w Hard Rock Pubie Pamela.
Darek Kowalski