Wydrukuj tę stronę
Piotr Głowacki i jego studencki Toruń
fot. Magdalena Kujawa

Piotr Głowacki i jego studencki Toruń

O studiach w Toruniu, teatrze, juwenaliach i życiowych inspiracjach
Rozmawiamy z aktorem
Piotrem Głowackim

 

Październik jest miesiącem, w którym do Torunia wracają studenci. Ty miałeś mały epizod na toruńskim uniwerku…
-Studiowałem prawo przez trzy lata, zdążyłem poznać chyba większość zalet uniwersyteckiego Torunia, od wysokiego poziomu kształcenia po szeroką bazę kulturalno-rozrywkową, doświadczyłem wszelkich aspektów studenckiego życia włącznie z urokami rocznego urlopu dziekańskiego.

Gdzie ma się ten kierunek do aktorstwa? Co spowodowało, że zmieniłeś zdanie na temat twojego, ewentualnego przyszłego zawodu?
- Prawo to zbiór zasad regulujących życie jednostki w ramach wspólnoty, opowiadając losy postaci w teatrze czy filmie przekazuję indywidualny, tajny kodeks jej postępowania, a dramat rodzi się na przecięciu tego wewnętrznego prawa z tym przyjętym przez wspólnotę. To powiązanie zrozumiałem dopiero niedawno, a wcześniej wiodło mnie bardziej prozaiczne podobieństwo, studiując najbardziej interesowałem się prawem karnym i wyobrażałem sobie, że jeśli nie uda mi się spełnić marzenia o aktorstwie to zostanę adwokatem lub będę pracował w służbach, czyli bardzo blisko aktorstwa, w obu przypadkach odgrywasz rolę.

Jak wspominasz czasy studiów? Chodziłeś na juwenalia?
- Oczywiście, z grupą moich najbliższych znajomych z prawa, co ciekawe każdy miał artystyczne zacięcie i marzenia, był malarz, pisarka, poeta, fotografik, poowijani prześcieradłami udawaliśmy rzymskich bogów i z radością przyjmowaliśmy finansowe gratyfikacje od mieszkańców Torunia za nasze żakowskie popisy przeznaczając je później na Juwenaliowe atrakcje.

A jakie są te powroty do Torunia?
- Rodzinne, nadal mieszkają tu moi rodzice, znajomi. Są też miejsca i wydarzenia kulturalne, które kiedyś odwiedzałem jako widz, a dziś jako twórca.

Ja mówię Toruń, Ty myślisz …
- Liceum. Oczywiście jest tez podstawówka. Uważam, że w ogóle Toruń jest fantastycznym miejscem dla dziecka. Do Torunia sprowadziłem się mając dziesięć lat i był to idealny czas. Toruń ma ten rozmach, który sprzyja dziecku. Dziecko nie czuje się tutaj zagubione, a zarazem ma wszystkie możliwości, które przypisujemy miastu. Te dziesięć lat, które tutaj spędziłem, to były lata, w których moja rozbudzona ciekawość znajdowała podpowiedzi w każdym z kierunków, w którym się udała dzięki dorosłym, którzy poświęcali swój czas właśnie dzieciom. Jolanta Michalak zaraziła mnie tańcem, Grażyna Podlaszewska – teatrem. Bardzo dobrze wspominam każdą szkołę – czy SP 24, czy LO X, ponieważ to były miejsca, które inspirowały, dawały szanse na rozwój. Toruń to miejsce, które jest przesiąknięte rozwojem intelektualnym i artystycznym. Chcąc nie chcąc jesteś w tym zanurzona. Nie ukrywajmy, piękna architektura też ma znaczenie.

Toruń - liceum. Myślałam, że wspomnisz też o „spinaczach”…
- To jedno, choć przygodę ze Spiętym Teatrem Spinaczy zacząłem już w podstawówce. Ten wiek kiedy masz 14-18 lat i możesz już w pewnym stopniu o sobie decydować, jest czasem, który wspominam kiedy myślę o Toruniu. Moje pięć lat - lat licealnego życia w artystycznej atmosferze Torunia, pod osłoną rodziców. To było super.

Co wyniosłeś z Torunia?
-Swobodną wizję swojego życia, dużą wiedzę, zamiłowanie do pracy, brak kompleksów i jak się okazało mnóstwo znajomych tworzących polskie kino (śmiech ).

Kilka miesięcy temu miałeś okazję odsłonić swoja „katarzynkę” na toruńskiej Alei Gwiazd. Jak samopoczucie?
-Pamiętam jak jeszcze w liceum, zamiast być na lekcjach robiliśmy sobie żarty i odtwarzaliśmy, bawiąc się w sposób humorystyczny, bractwa średniowieczne na zamku. Czuliśmy to, że mury mają tyle lat i że są wyjątkowe. Jeżeli ktoś teraz proponuje nazwać jeden z kamieni moim imieniem, to jest to naprawdę miłe uczucie. Mam nadzieję, że ta Aleja przetrwa kolejne kilkadziesiąt i nawet kilkaset lat, by ktoś w przyszłości mógł sobie również ze mnie pożartować.

A jak sobie wyobrażałeś życie aktorskie? Urzeczywistniły się te wyobrażenia?
- Już w MDK-u czułem się aktorem. Dzięki moim ówczesnym mistrzyniom budowaliśmy nasze spektakle od podstaw razem, tworzyliśmy scenografie, kostiumy, decydowaliśmy o wielu rzeczach. Czułem, że tworzę, a kiedy zapraszaliśmy widzów, wiedziałem, że wychodzę na scenę i jestem pełnoprawnym aktorem i tancerzem. To była taka 10-letnia szkoła teatralna, dzięki której czułem się bardzo dobrze przygotowany do wejścia w zawód, do pójścia do prawdziwej szkoły teatralnej. Do tej pory korzystam z tego – kontynuuję to co robiłem w Toruniu.

Te umiejętności możemy podziwiać w różnych produkcjach. Teraz jesteś na planach kolejnych …
- „Marie Curie” i rola Einstaina jest już za mną. To była bardzo ciekawa przygoda w świecie filmu kostiumowego, robionego w europejskim stylu i z europejskim spokojem. Bardzo przyjemne doświadczenie, tym bardziej, że kilka dni zdjęciowych miałem nad morzem. Super warunki. Skończyłem też prace na palnie filmu „Słaba Płeć?”, na dodatek z koleżanką z Torunia, Olgą Bołądź. Te toruńskie spotkania są zawsze bardzo sympatyczne. Wcześniej z Olgą spotkałem się u Bodo Koxa w „Dziewczynie z szafy”, a z Magdą Czerwińską, koleżanką z podstawówki, w "Bogach". Są jeszcze dwa seriale "Bodo" i "Belfer" oraz dwie komedie obyczajowe „Planeta singli” i „7 rzeczy, których nie wiecie o facetach”. Większość zdjęć zakończyłem, ale już wiem, że będą kolejne projekty, więc najbliższe miesiące zapowiadają się równie pracowicie, jak te wakacje, które były czasem tworzenia dobrej i ambitnej rozrywki.

Ostatnio masz bardzo dużo pracy. Pojawiłeś się np. na planach komedii „Słaba płeć”, „7 rzeczy…” czy „Listy do M2”. Wydawałoby się, że praca lekka łatwa i przyjemna, ale czy tak jest? Wielu twoich kolegów potwierdziło mi, że nie jest to łatwa praca?
- Każdy z nas może to sprawdzić na sobie, spróbuj w trakcie imprezy skupić na swojej opowieści uwagę kilku osób, powiedzmy przez pół godziny, postaw sobie cel, że wprowadzisz je w stan zainteresowania, przy następnej okazji spraw, żeby się zdenerwowały albo zasmuciły, przy następnej przeraź ich, a przy następnej spraw, żeby się przez te pół godziny śmiali. (uśmiech)

A z drugiej strony „Anatomia zła”, „Zaćma” filmy o ciężkich, ważnych tematach…
-Tym co mnie prowadzi w pracy jest ciekawość, wtedy każdy temat jest równie ważny, bo jest jedną z niezliczonych ścieżek do tajemnicy istnienia.

„Zaćma” czy „Bodo”, to filmy o postaciach autentycznych. Jak wyglądają przygotowania, czy kontaktowaliście się z rodzina, znajomymi bohaterów? Jak podchodziłeś do tych ról?
- W „Zaćmie” moja postać to rola epizodyczna, znak, bez odniesień do konkretnej osoby, a na drodze zawodowej forma zapoznania z reżyserem. Michał Waszyński czyli Mosze Waks z „Bodo” to jeden z najważniejszych reżyserów okresu międzywojennego w Polsce, twórca przebojów kinowych, po wojnie pracował w Hollywood. W jego przypadku wiedzę czerpałem z książek i internetu, ale dałem sobie też wolność fantazjowania na jego temat, bo drugim ważnym elementem budowania świata filmowego jest konwencja, to ona spaja indywidualne prawdy wszystkich współtwórców w jeden obraz.

Uważasz, ze warto wracać do naszej, nie zawsze dobrej, historii? Dlaczego?
- Historia to opowieść pamięci, suma indywidualnych wspomnień, a te to zbiór subiektywnie widzianych faktów oblepionych konfabulacjami, emocjami i przekręceniami wynikającymi z niedokładnych powtórzeń, w skrócie historia to fikcja, zbiór fabuł, idealne źródło inspiracji dla zmyśleń artystycznych.

Zagrałeś mnóstwo ról, do których zmieniasz się jak kameleon. Jest to efekt szczęścia, decyzji
- W aktorstwie fascynuje mnie zmiana. Im bardziej różna ode mnie jest postać, tym większa frajda. Dzięki temu, że wchodziłem w świat filmu powoli, przez małe role, które były jednak bardzo różnorodne, nikt z reżyserów czy producentów nie zdążył mnie przypisać do konkretnego charakteru. Korzystam na tym, ponieważ kiedy widać mnie w kilku różnych produkcjach jednocześnie, okazuje się, że można mi proponować różne role.

Faktycznie zagrasz wszystko?
- Na tym polega zawód aktora, chociaż cały czas gram z jedną rzecz. Gram z radością życia, która przybiera różne postaci.

A która rola do tej pory była największym wyzwaniem?
- Zawsze najtrudniejsza jest ta, która jest w danej chwili, którą w danej chwili się zajmuję. Te przeobrażania za każdym razem są trudne, co rozumiem jako wymagające uwagi i pracy. Uważam, że im te role są trudniejsze, tym są przyjemniejsze, im jest mi dalej, tym więcej radości sprawia mi praca.

A co decyduje, że wybierasz takie a nie inne role?
- Kieruję się kalendarzem. Postanowiłem przyjmować propozycje, jeżeli tylko mogę je zrealizować. W ten sposób sprawdzam samego siebie, na ile jestem w stanie odpowiedzieć na zapytania, zapotrzebowania, które do mnie przychodzą. Jak na razie chwalę sobie tę drogę, ponieważ stawia ona przede mną zagadki, których pewnie sam bym sobie nie postawił.
Na dodatek czasem trzeba zmienić fryzurę, zapuścić brodę …
P. G.: To jest jeden z bardziej uspakajających elementów mojej pracy. Jeżeli moja postać lubi jakiś konkretny zarost, ja też muszę go polubić. Mam zasadę, że moja twarz i fryzura należą do postaci, która w danej chwili jest „na warsztacie”. Dzięki temu mam spokój, bo nie mam osobistych dylematów, kiedy idę do fryzjera( śmiech).

Rozm. Karolina Owsiannikow
redakcja@toronto-magazyn.pl

pollyart