Wydrukuj tę stronę
Adiós, el Comandante...

Adiós, el Comandante...

Żyję na tym świecie już 46 lat. Wiele rzeczy uznawanych za „wieczne” wywróciło się w tym czasie do góry nogami. Bo czy ktoś mógł przypuszczać, że Niemcy kiedykolwiek się zjednoczą? Lub że upadnie ZSRR i Układ Warszawski? I że papieżem będzie Polak, a zaraz po nim Niemiec i Argentyńczyk? Czy komuś, powiedzmy 40 lat temu w Alabamie, przyszło do głowy, że amerykański prezydent będzie ciemnoskóry?

A to wszystko się zdarzyło i to w bardzo krótkim czasie oraz bez światowych wojen. Jednak pomimo tego wszystkiego na Kubie „od zawsze” trwał „El Comandante” – Fidel Castro. Dla jednych wielki rewolucjonista i wizjoner, dla innych dyktator i zbrodniarz. Nie za bardzo chcę wchodzić w tę polemikę, bo po poziomie życia i izolacji Kuby widać doskonale, która z tych ocen jest właściwa. Fascynuje mnie coś innego. Oto ów, bez dwóch zdań dyktator, dożył swojej naturalnej śmierci. To, co dla „zwykłych ludzi jest raczej normą, dla dyktatorów tak oczywiste już nie jest. Patrząc wstecz, na wielu z nich, aż skóra cierpnie. Tyrani dawniej i obecnie najczęściej kończyli tragicznie. Popiela ponoć zjadły myszy, sporo rzymskich cezarów wytruto, Robespierre – ścięty na gilotynie, Mussolini – powieszony, Hitler – samobójstwo, Nicolae Ceausescu – wręcz rozszarpany, Saddam Husajn, Muammar Kaddafi – zaszczuci na ulicach przez własnych obywateli. Trzeba przyznać, że każdy dyktator takiej śmierci boi się najbardziej. Jej i utraty władzy, bo to najczęściej to samo. Podobnie pewnie kiedyś skończą różni „władcy”: rodzina Kimów w Korei, twórcy ISIS, prezydenci bananowych republik. A może białoruski Łukaszenka albo turecki Erdogan? Kto to wie, co jeszcze przed nami? A Fidel dożył na swojej wyspie sędziwej starości, nadal trwa tam rewolucja, a kiedy odszedł – naród opłakuje go jak Boga. A to już rzadki wyczyn jak na tyrana. I to dobrze, że rzadki, bo dyktatorzy – na całe szczęście – zwykle źle kończą...

pollyart